Opowieści o powojennej rzeczywistości na „Ziemiach Odzyskanych” powoli znikają z pamięci, razem z ostatnimi świadkami i uczestnikami tamtych wydarzeń. Zostaną relacje, nagrane i spisane wspomnienia, fotografie, dokumenty, przedmioty. Poza archiwami najpewniej przepadną, poupychane na strychach, w foliowych torebkach na dnie szafy. Tymczasem w nich cała nadzieja. To z nich będą budować się kolejne opowieści – póki żyje ktoś, kto rozpozna miejsca i twarze na fotografiach, póki stoją domu, z których można wydłubać pudło ze starymi dokumentami, którymi nikt nie zdążył napalić w piecu.
Uwaga! W tekście pojawiają się tematy przemocy seksualnej i samobójstw.
„Zmywaliśmy akurat naczynia po kolacji. Nagle mąż krzyknął jak poparzony i zawołał:
– A to co?!
Patrzył, a raczej wpatrywał się w mały, zielony symbol na spodzie odwróconej do góry dnem białej fajansowej miski, w to miejsce, gdzie zazwyczaj znajduje się sygnatura fabryczna. Nasza miska też ma sygnaturę, tylko że w kształcie swastyki [...]. Miska jest w naszym domu od zawsze. Nie stoi na poczesnym miejscu, bo to nie piękno, lecz użyteczność jest jej przymiotem numer jeden. Doskonale nadaje się do ucierania ciasta i mieszania kutii. Nie potrafię wyobrazić sobie bez niej żadnej Wigilii ani Wielkanocy. Ale swastykę zobaczyłam dopiero po blisko dwudziestu latach od wyprowadzki z rodzinnego domu, za sprawą męża Niemca, który nie mógł wyjść ze zdumienia, że symbol hitleryzmu mógł się uchować przez tyle lat w polskim domu”[1].
Ta scena pojawia się na początku książki „Poniemieckie” Karoliny Kuszyk. Jej rodzinną Legnicę i moją Kotlę dzieli jakieś 70 kilometrów, łączy – doświadczenie powojennej wymiany mieszkańców. Po przesunięciu granic, tysiące domów, podwórek i ulic w zachodniej Polsce zmieniło swoich właścicieli. Blisko 80 lat później historię „Ziem Odzyskanych” umiemy opowiadać już coraz lepiej. Wciąż jednak za rzadko bierzemy to określenie w cudzysłów. My – trzecie czy czwarte pokolenie, pochodzące z tych terenów, słowo „poniemieckie” słyszane od dzieciństwa traktowaliśmy często jak synonim słowa „stare”. Odkrycia, takie jak swastyka na spodzie miski, która jest w rodzinnym domu „od zawsze”, bywały dla nas jak awarie Matriksa. Oto na chwilę widzieliśmy rzeczywistość taką, jaka jest – złożoną z nakładających się na siebie warstw historii, opowieści, doświadczeń.
Mit „Ziem Odzyskanych” trzymał się mocno. Propaganda PRL-u wylała mu solidny fundament, latami snując opowieść o powrocie ziem zachodnich do macierzy. Z całą pewnością nie ulegałam mu już w takim stopniu, jak moi rodzice czy dziadkowie. Na pewno jednak, kiedy dorastałam, w późnych latach 80. i wczesnych 90., pozostawałam pod jego wpływem. Był jak czar, rzucony na domy i ulice, między którymi dorastałam – czynił pewne historie i miejsca niewidzialnymi. Do czasu. W filmowym „Matriksie” bohater dostaje do wyboru dwie tabletki. Jeśli połknie niebieską, obudzi się w swoim łóżku nieświadomy tego, że rzeczywistość którą widzi, to projekcja. Czerwona tabletka pokaże mu świat w całej złożoności. Przyjmuję to jako klucz, gdy przeglądam zbiory udostępnione na stronie Centrum Archiwistyki Społecznej. Spośród fotografii, dokumentów, wycinków prasowych wyłuskuję czerwone tabletki.
„Pozdrowienia z Prosthein”
Tymi słowami woła radośnie przedwojenna widokówka z dzisiejszego Proboszczowa, zdigitalizowana i udostępniona przez Gminne Centrum Kultury i Bibliotekę im. Zenona Bernackiego w Pielgrzymce. Na fotografiach, umieszczonych na pocztówce – kościół, szkoła, zajazd „3 Korony” i panorama miasteczka, uchwycona ze szczytu kościelnej wieży. Niemal identyczne drukowano w mojej rodzinnej Kotli. „Gruss aus Kuttlau” – pamiętam, że kiedy pierwszy raz trafiłam na tę reprodukcję, chwilę zajęło mi zrozumienie, na co patrzę. Kościół, szkoła, zajazd, panorama wsi. Jakby ktoś tę pocztówkę, znalezioną chyba w lokalnej bibliotece, przysłał do mnie z przeszłości. Było tego więcej.
Niemiecka Biblia. Każdej niedzieli proboszcz otwierał swój zielony kajecik, w którym skrupulatnie notował, czyja kolej pucować posadzkę i odkurzyć z pajęczyn świętego Marcina. Lubiliśmy za dzieciaka ten święty obowiązek, szybko porzucaliśmy mokre szmaty i buszowaliśmy po zakamarkach kościoła. Któregoś dnia schowałam się dla draki za niewielkim ołtarzem w bocznej nawie. Tam ją znalazłam. Wertowałam pożółkłe kartki i z trudem odczytywałam ze szwabachy pojedyncze słowa, których nie rozumiałam. Zostawiłam Biblię za tym ołtarzem i wróciłam do zabawy. Kilkanaście lat później, podczas jakiejś rodzinnej uroczystości, wymknęłam się na chwilę do bocznej nawy i zerknęłam za ołtarz. Znalazłam tam tylko kożuchy z pajęczyn.
Zegar, właściwie dwa zegary – jeden z kukułką, drugi z wielkim, mosiężnym wahadłem. Obu zdarzało się, po tygodniach milczenia, gdy zapomnieliśmy je nakręcić, niespodziewanie wybić jakąś przypadkową godzinę.
Korkociąg, którym mój dziadek otworzył setki butelek w prowadzonej przez siebie karczmie. Korkociąg, solidna niemiecka robota, był we wsi dłużej od dziadka i został w niej po jego śmierci. Do dziś działa bez zarzutu.
Wreszcie – to znam z opowieści, guziki ze swastyką, wypluwane przez ziemię w ogrodzie naszej sąsiadki, jeszcze wiele lat po tym, jak już nie było komu ich przyszywać.
Wracam do Proboszczowa. Archiwum udostępnione przez Gminne Centrum Kultury w Pielgrzymce zawiera 73 zdigitalizowane fotografie i dokumenty: kilka widokówek, serię przedwojennych zdjęć dokumentujących wieś, dokumenty (zarówno te miejscowe, jak akt urodzenia mieszkańca Probsthain z 1916 roku, jak i przywiezione tu przez powojennych mieszkańców z centralnej Polski), migawki z życia wsi z przełomu lat 50. i 60., kadry z wiejskich dożynek.Prawie przeoczam trzy fotografie, opisane jako „stare meble apteczne”. To tryptyk – pewnie zbyt wąski obiektyw nie był w stanie objąć całego pomieszczenia. Masywne, zdobione meble sięgają sufitu, widać fragment aptecznej lady, na półkach oprócz fiolek po lekach walają się też w nieładzie szewskie prawidła i niedające się bliżej zidentyfikować śmieci. W narożnym regale ktoś zapełnił dolne półki słoikami pełnymi domowych przetworów. Nie wiem, czy meble apteczne do dzisiaj istnieją, tak samo jak bogato zdobionypiec z zielonych kafli, widoczny na kolejnym zdjęciu. Rzadko zostaje po nich ślad inny niż w niedbale rzuconym nad rodzinnym stołem wspomnieniu. Te w Proboszczowie ktoś sfotografował, być może przeczuwając los, który spotkał tysiące podobnych regałów, kredensów i mebli, którymi łatwo paliło się w piecach. I pieców, które bez sentymentów rozbierano, gdy przez wieś szło już centralne ogrzewanie. Znikały, jak niemiecka Biblia zza bocznego ołtarza w mojej Kotli.
Sąsiedzi
Szczytna, wieś leżąca nieco ponad kwadrans drogi od Kłodzka, przez chwilę po wojnie była Rucewem (od niemieckiej nazwy Rückers). Dlatego powojenne fotografie z tej miejscowości podpisane są jeszcze starą nazwą, obowiązującą od zakończenia wojny do połowy 1946 roku. Ze zbiorów Biblioteki Publicznej Miasta i Gminy Szczytna wyłuskuję fotografię: trzej mężczyźni w ciemnych płaszczach i kapeluszach, stoją na tle okazałego budynku. Eleganccy, pozują jednak bez zadęcia – ręce w kieszeniach, w dłoni jednego z nich papieros, patrzą wszyscy prosto w obiektyw. W opisie dołączonym do fotografii czytam: „Fotografia z 1945r. przedstawia pierwszego burmistrza Szczytnej (ówczesne Rucewo), pana Jerzego Lisowskiego (pierwszy z lewej). Burmistrz został został powołany 1 lipca 1945r. Obok burmistrza na zdjęciu znajduje się p. Kusińki (drugi z lewej), pierwszy sekretarz zarządu gromady oraz Antoni Jarco (trzeci z lewej). Fotografię wykonano na tle budynku zespołu gromady, w którym do dziś znajduje się Urząd Miasta i Gminy. Jerzy Lisowski po objęciu stanowiska zajmował tylko część budynku, ponieważ w tym czasie urzędował w nim do początku sierpnia burmistrz niemiecki”. Ostatnie zdanie interesuje mnie najbardziej.
W relacjach z pierwszych powojennych lat przewijają się sceny wspólnego życia z niemieckimi mieszkańcami – życie w ich (do niedawna) domach, dzielenie z nimi nie tylko przestrzeni, ale i przedmiotów codziennego użytku. „Dzielenie” to trudne słowo, zakłada dobrowolność, umowę, na którą obie strony przystają z ochotą. Czy było na to miejsce w powojennej rzeczywistości, w tych domach, z których nie wyjechali jeszcze niemieccy właściciele? Socjolożka Anna Wylegała w książce „Przesiedlenia a pamięć”, bada procesy zachodzące wokół pamięci i tożsamości mieszkańców dwóch miejscowości, dotkniętych bezpośrednio przesiedleniami – znajdującej się dziś na terenie Ukrainy Żółkwi, i dolnośląskiego Krzyża (przedw. Kreuz), z którego pochodzi autorka[2]. Jeden z rozdziałów poświęca na analizę wspomnień mieszkańców Krzyża z czasów, gdy wciąż przebywali w nim jego niemieccy mieszkańcy. Z opowieści jej rozmówców wyłania się niejednolity obraz. Mieści się w nim zarówno jakiś rodzaj zgody na zaistniałą sytuację i pewnego rodzaju (wymuszona, a jednak) harmonia, jak i historie ukazujące wzajemną niechęć, wrogie zawieszenie i oczywiste odwrócenie ról. Wbrew pozorom jednak, relacji o jako-takim współistnieniu w pierwszych powojennych miesiącach nie brakuje. Dwóch burmistrzów, dwóch księży w kościele, dwie gospodynie – polska i niemiecka, nad jednym piecem, z którego chleb będą jeść obie rodziny, bo jakoś trzeba to przeżyć.
W mojej rodzinnej Kotli przed- i powojenni mieszkańcy też musieli przeżyć krótkie, wymuszone sąsiedztwo. Nie wiem o nim zbyt wiele. Z opowieści bliskich zapamiętałam scenę, której być może nie zniekształcił głuchy telefon czasu. Pewnego dnia niemieccy mieszkańcy zgromadzili się w centrum wsi, na placyku handlowym niedaleko remizy strażackiej. Tłoczyli się pod dębem, który w dni targowe musiał dawać ożywczy cień tym, którzy przyszli na handel. Tamtego dnia, gdy działa się wywózka, z daleka mogłoby to wyglądać podobnie, tyle że tego, co ludzie poupychali w tobołkach i na wozach, nikt nie zamierzał sprzedawać. Do tej sceny (tłum w cieniu wiekowego drzewa) sprowadza się w zbiorowej pamięci moment, gdy z naszej wsi zupełnie zniknęli ci, którzy stawiali w niej domy, piekli chleby i składali w ziemi swoich bliskich.
Remizy strażackiej nie ma już w tym miejscu od lat. Stoi za to dąb, który żegnał ostatnich mieszkańców Kuttlau.
Akuszerka
Można je wziąć za krewne. Postawna kobieta w białej, przewiązanej w pasie sukience, obok niej – młodsza, dziewczyna jeszcze, trzyma za rączkę na oko dwuletnie dziecko. Pomyślałam, że patrzę na jedno z setek podobnych zdjęć – osadnicy pozujący w pierwszych powojennych latach przed nowymi-starymi domami. Podpis, dołączony do zdjęcia przez Miejską i Gminną Bibliotekę Publiczną w Sobótce, mówi mi coś zupełnie innego. Do zdjęcia pozuje bowiem Frau Kappe, niemiecka akuszerka, która przez pierwsze powojenne lata przyjmowała porody polskich dzieci w Sobótce. Obok niej stoi M. Kurjata z dzieckiem – być może jednym z pierwszych, którym tuż po wojnie pomogła przyjść na świat Frau Kappe. Z podpisu pod zdjęciem domyślam się, że tak musiało się do niej mówić nie tylko na ulicach przedwojennej Zobten am Berge, ale i powojennej Sobótki. Blisko osiemdziesiąt lat po zrobieniu tego zdjęcia nie podpisano go, na przykład, „niemiecka położna Kappe”, ale pamiętano o dopisku „Frau”, który zrósł się z jej nazwiskiem. Brzmi to dumnie, musiała cieszyć się szacunkiem. Musiała cieszyć się, że umie coś, co pozwala jej zachować godność i resztki dawnego życia.
Nie jest to oczywista opowieść o niemieckiej kobiecie na ziemiach zachodnich tuż po zakończeniu wojny. Wiemy o strachu przed radzieckimi wojskami, wkraczającymi do niemieckich miejscowości i o tym, jak sołdaci zapisali się w pamięciach tysięcy niemieckich kobiet i dziewcząt, masowo gwałconych w domach i na ulicach. Ze wstrząsającego reportażu „Noc w Wildenhagen” Włodzimierza Nowaka i Angeliki Kuźniak wiemy, że jednym ze sposobów na uniknięcie gwałtu były samobójstwa – masowe, poprzedzone zabijaniem dzieci i tych, którzy sami nie byli w stanie powiesić się na belce na poddaszu[3].
Wildenhagen nosi dziś nazwę Lubin. Z mojej Kotli można łatwo dojechać do dwóch miejscowości o tej nazwie. Pierwsza z nich to miasto, jakieś 40 minut autem na południe. Druga – przedwojenne Wildenhagen z reportażu Nowaka i Kuźniak, to wieś położona 150 km na północny zachód od Kotli. Blisko.
Na tyle, żeby pytanie o to, czy fala masowych samobójstw przeszła też przez moją wieś, utkwiło w głowie na długo. Może nie. A może tylko nic o tym nie wiemy.
Nie wiemy też, co Frau Kappe widziała i przeżyła, zanim zrobiono jej tamto zdjęcie. Wiemy, że pewnego ciepłego dnia 1947 roku, pozowała fotografowi z lekkim uśmiechem, ramię w ramię z polską dziewczyną, której dziecko przyszlo na świat w Sobótce. Nowe ziemie wciąż jeszcze nosiły ślady minionego świata – szyldy na budynkach, niemieckie swastyki na odwrocie fajansowych misek, twarde „Frau” przed nazwiskiem akuszerki, w której dłoniach lądowały „nowe dzieci”, urodzone dla nowej Polski.
Pamięć
Niemiecki hisotryk Jan Assman pisał o dwóch rodzajach pamięci – komunikatywnej (jest nią wszystko to, co pamiętają jednostki w danej społeczności – to, co da się opowiedzieć, przekazać, co fizycznie się pamięta i co znika wraz z ostatnią osobą, będącą jej nośnikiem) i kulturowej. Ta druga to rodzaj bagażu, który niesie ze sobą dana społeczność. W tym bagażu przeszłość ma wymiar symboliczny, nie składa się z pojedynczych, subiektywnych opowieści, ale tworzy wspólną, kolektywną opowieść. Ma swoich strażników – kapłanów, szamanów, przedstawicieli władzy, instytucje. Nie przynależy do pamięci indywidualnej, ale do porządku ponad nią, tworzy mit, buduje tożsamość grupy. Do pamięci komunikatywnej przynależą więc indywidualne wspomnienia powojennych mieszkańców miejscowości na ziemiach zachodnich, przyjeżdżających tu dobrowolnie, w odpowiedzi na odezwy władz lub przymusowo, w ramach masowych wysiedleń ze wschodu. Do pamięci kulturowej zalicza się za to mit tych ziem, „odzyskanych” przez Polskę, zasiedlanych niemal jak dzikie amerykańskie prerie przez osadników - tyle tylko, że zamiast pustkowi, na poniemieckich ziemiach znajdowały się doskonale utrzymane gospodarstwa i maszyny. A także wszelkiego rodzaju sprzęty i przedmioty, które nie ostygły jeszcze od rąk poprzednich właścicieli. Aleida Assman, profesorka nauk humanistycznych i literaturoznawczyni, wkłada między te dwie kategorie jeszcze jedną – pamięć zbiorową – już nie indywidualne wspomnienia, ale jeszcze nie wspólny mit.
Opowieści o powojennej rzeczywistości na „Ziemiach Odzyskanych” powoli znikają z pamięci komunikatywnej, razem z ostatnimi świadkami i uczestnikami tamtych wydarzeń. Zostaną relacje, nagrane i spisane wspomnienia, fotografie, dokumenty, przedmioty. Poza archiwami najpewniej przepadną, poupychane na strychach, w foliowych torebkach na dnie szafy. Tymczasem w nich cała nadzieja. To z nich będą budować się kolejne opowieści, to dzięki lokalnie gromadzonym i uzupełnianym archiwum przetrwają, uzupełniane na bieżąco - póki żyje ktoś, kto rozpozna miejsca i twarze na fotografiach, póki stoją domu, z których można wydłubać pudło ze starymi dokumentami, którymi nikt nie zdążył napalić w piecu.
Pozdrowienia z Kuttlau
W mojej rodzinnej miejscowości nie ma (jeszcze) archiwum społecznego, co nie znaczy, że nie ma archiwistów, lokalnych zbieraczy zdjęć, dokumentów i opowieści. Sporo z nich zebrał i opracował w kilku częściach lokalny historyk – dziesiątki fotografii i relacji z których najwcześniejsze sięgają wojny, a najpóźniejsze – okolic nowego Millenium, zatytułował, a jakże, „Osadnicy i ich następcy”. Zdjęcia, o których chcę opowiedzieć na koniec, nie pochodzą jednak z tego zbioru.
Pierwsze: trzy młodziutkie dziewczyny stoją pod rękę na rozwidleniu ulic. Droga jest brukowana, dzień pogodny, pozują na tle dużego domu z cegły, w którym od ulicy sprzedaje się pieczywo. Wiemy to z szyldu „PIEKARNIA”, wymalowanego wielkimi literami nad wejściem. Wiemy też, że zapach chleba musiał się tą ulicą nieść od dawna, jeszcze zanim trzy uśmiechnięte dziewczęta zjechały tu z centralnej Polski, albo i z Kresów Wschodnich, ubrały ładne sukienki i stanęły roześmiane przez obiektywem aparatu. Na prostopadłej ścianie budynku wciąż jeszcze widać wyraźnie stary szyld malowany ręką poprzednich właścicieli: „Bäckerei”.
Drugie: Ten dom znam bardzo dobrze, stoi na tym samym podwórku, na którym wychował się mój ojciec. Jest skromniejszy niż dom z pierwszej fotografii, z solidną murowaną bramą ale lichym, w połowie wyłamanym płotem. Tu również fotograf uchwycił trzy osoby. Kobieta w jasnej sukience przewiązanej paskiem, idzie w kierunku fotografa, uśmiecha się lekko lub mruży oczy od słońca. Nieco za nią, plecami do nas, idzie mężczyzna w nieokreślonym wieku. Ręce założone za plecami podpowiadają, że nigdzie mu się nie spieszy. I trzecia postać: jasna plama na tle otwartych drzwi do budynku, mężczyzna w białym fartuchu, stoi za daleko byśmy mogli zobaczyć, czy patrzy nam w oczy, czy raczej gawędzi z przechodniem. Tuż nad jego głową przybito niewielki szyld, nie daję rady odczytać go z fotografii. Jeśli jednak polski piekarz piecze teraz chleb w niemieckim do niedawna piecu, mogę się domyślać, że i tutaj dawny zakład nie zmienił swojego przeznaczenia, a jedynie język, w jakim zaprasza się klientów do skorzystania z jego usług. Wiem to również, bo z miejsca, gdzie stanął fotograf, bardzo dobrze widać szyld, wymalowany na ścianie niedużego domu: „Friseur”. Fryzjer.
Trzecie: grupa mężczyzn z łopatami przerzuca na taczkę masywne bloki z marmuru. Wprawne oko szybko dostrzeże w tych bryłach nagrobki.
Scena
Był 2013 albo 2014 rok. Siedziałam w kuchni mojej babci, podczas jednej z wizyt w rodzinnej miejscowości. Babcia jak zwykle dopytywała o to, czym się teraz zajmuję – opowiadałam jej o projekcie poszukiwania macew, żydowskich nagrobków wykorzystywanych w czasie wojny i po niej do budowy dróg, ostrzenia narzędzi, umacniania fundamentów, czasem – do przykrywania otworów od szamba na polskich podwórkach.
– U nas była podobna historia – powiedziała babcia.
– Z macewami? – zdziwiłam się, bo nigdy nie słyszałam o żydowskich mieszkańcach naszej wsi.
– Nie. Z niemieckimi nagrobkami.
Ponad 40 lat wcześniej przy kuchennym stole towarzyszył babci mój dziadek, ówczesny kierownik Szkoły Podstawowej w Kotli. Był późny wieczór, następnego dnia na terenie dawnego cmentarza ewangelickiego miały się rozpocząć „prace porządkowe”. W praktyce oznaczało to zarządzenie, by cmentarz zlikwidować – pozostałe na terenie nagrobki zebrać, rozłupać i użyć pod budowę drogi czy chodnika. Teren obsiać trawą, obsadzić klombami. Idealnie nadawał się na park. Tych nagrobków nie zostało znów tak wiele do uprzątnięcia. Po wojnie stały w naszej wsi dwie świątynie – kościół katolicki i ewangelicki. Ten drugi niszczał stopniowo, jego wyposażenie rozkradziono lub wywieziono do innych kościołów, w końcu ruiny uznano za niebezpieczne dla miejscowej dzieciarni i wysadzono w powietrze. Na powstałym w ten sposób pustym placu postawiono nową remizę strażacką, na miejsce tej starej, która musiała jeszcze pamiętać niemieckich strażaków. Cmentarz niemiecki, przylegający do kościoła – a były to właściwie dwa połączone cmentarze, katolicki i ewangelicki, powoli zapełniano polskimi grobami. Dla grabarzy nie było niczym szczególnym trafić w czasie pracy na wieko niemieckiej trumny. Groby w mojej wsi też są poniemieckie.
Obok remizy, w miejscu niemieckiego cmentarza, zaplanowano w końcu park – teren pokryty starymi drzewami aż się o to prosił. W ramach czynu społecznego mieli się tym zająć uczniowie i nauczyciele lokalnej szkoły. To wtedy, zgodnie z opowieścią babci, mój dziadek postanowił uratować ostatnie niemieckie nagrobki. Kazał umieścić je w budowanej obok remizy niewielkiej scenie. We wsi brakowało miejsca, gdzie mogłyby odbywać się występy i imprezy pod chmurką, plan ówczesnej rewitalizacji zakładał budowę niedużej estrady. Całe dzieciństwo przetańczyłam na niej w lokalnym zespole. W końcu, gdy wyremontowano boisko i dom kultury, scena przestała być potrzebna. Nie sprawdził się również park, nikomu nie było w smak chodzić tam, gdzie czasem trafiało się na wystający z ziemi piszczel. W końcu ten park-niepark przyłączono do katolickiego cmentarza, na którym powoli zaczynało brakować miejsca na nowe pochówki. Odgrodzono również murem stary-nowy cmentarz od remizy. W jego granicach znalazła się również scena. Wyglądała dość kuriozalnie, włączona w teren nekropolii, z odłażącą farbą i rdzewiejącymi barierkami.
Tamtego dnia po rozmowie z babcią poszłam na cmentarz i odłupałam kawałek cementu z bocznej ściany sceny. W środku, zamiast cegieł, zobaczyłam pustą przestrzeń i kawałki gruzu. Wkrótce potem razem z ówczesnym wójtem Gminy Kotla zabraliśmy się do rozbiórki sceny. Gmina dała robotników i sprzęt, ja – pomysł na towarzyszący temu projekt edukacyjny. Pierwszego dnia pracy jeden z robotników zamachnął się ciężkim młotem i kilkoma uderzeniami rozbił kawałek podłogi. Chwilę pogrzebał w dziurze, a potem z ciężkim sapnięciem wydobył z niej nagrobek.
Jak się okazało – jeden z nielicznych w całości. Pozostałe były rozłupane na kilka części, a złożenie ich w całość zajmowało prawie tyle samo czasu, co rozwalanie sceny. Po skończonej robocie, Gmina wyeksponowała nagrobki w pustej części cmentarza. O scenie przypominają tylko zdjęcia w kronice lokalnego domu kultury: koncert zespołu folklorystycznego, zawody w podnoszeniu ciężarów, dzieci z podstawówki w kolorowych spódniczkach skaczą po scenie w rytm jakiegoś ówczesnego hitu, ja w pierwszym rzędzie, pod moimi stopami nagrobki Oskara Blumella, Idy Kaul, Gustawa Kuznela.
I tamto zdjęcie, przysłane mi przez wójta rozbiórka sceny, dokumentujące niszczenie niemieckich nagrobków tak, jak dokumentuje się śluby, dożynki i uroczyste rozpoczęcia roku szkolnego.
Te trzy fotografie, a na nich: piekarnia, fryzjer, cmentarz, to moje czerwone tabletki. Dzięki nim lepiej rozumiem moją wieś i jej historię. Buduję z tej wiedzy fundamenty mojej opowieści, w której to, co najciekawsze, dzieje się w drugim planie lub w podpisie pod niewinną z pozoru fotografią. Tak jak w zbiorach społecznych archiwów, które przeglądałam.
Niemieckie szyldy z piekarni i zakładu fryzjerskiego zniknęły bezpowrotnie pod kolejnymi warstwami tynku. Niemieckie nazwiska przedwojennych mieszkańców Kuttlau – blisko trzydzieści – można dziś odczytać, jeśli odwiedzi się nasz lokalny cmentarz i pójdzie pod ogrodzenie od ulicy Sportowej. Zawsze widzę tam nowe znicze, często ustawione nie przy jednym, a przy każdym wydobytym przez nas nagrobku i krzyżu. Nie wiem, czy zostawiają je obecni mieszkańcy, czy potomkowie tych przedwojennych, którzy do dziś odwiedzają rodzinne strony.
Post Scriptum
Kilka tygodni po tym, jak robotnicy uprzątnęli ostatnie fragmenty sceny, spacerowałam z mężem po Kotli. Tomek pochodzi z Warszawy, pierwsze dłuższe podróże na zachodnie wsie zaczął odbywać, kiedy byliśmy już razem. Podczas prac na cmentarzu robił zdjęcia i pomagał składać nagrobkowe puzzle. Tamtego dnia poszliśmy na spacer pod kościół. Przystanęliśmy przed głównym wejściem, a Tomek pokazał na coś pod naszymi stopami.
– Tu też są?
Podążyłam za jego wzrokiem. Placyk przed kościołem ma na środku trójkątny kształt, ułożony z płaskich płyt – wygląda jak ślad po dużej rabacie, widziałam go „od zawsze”, ale nigdy nie przyglądałam się płytom, które tam wyłożono. Teraz patrzyłam na nie oczami mojego męża, tak jak Karolina Kuszyk patrzyła na rodzinną miskę: placyk przed bramą kościoła wyłożono płytami, na których widać było wyraźnie wykute szwabachą niemieckie napisy.
Dorota Borodaj