Przeglądając fotografię za fotografią dostrzegamy ich niepozorne, wydawałoby się detale – rysy, przedarcia, próby retuszu, zapiski na odwrocie wykonane blaknącym tuszem. Niektóre układają się w historie, inne pozostawiają w nas więcej pytań, niż odpowiedzi.
„Na tym zdjęciu dziadek z koleżką
Na wycieczce w Gdyni, przed wojną:
Ot, postali my chwilka na brzeżku,
Cholerycznież ta morza ogromna”.
Michał Liniewski, „Album rodzinny” (fragment, z pamięci)
Awers
Siedmiu mężczyzn z instrumentami: patrzą na fotografa, jeden z nich w ostatniej chwili umknął wzrokiem w bok i na zdjęciu tak już zostało. Bębnista siedzi bokiem, widać jego schodzone, wykrzywione buty. Jest wśród nich najmłodszy, ma niepewną minę. Za granie też dostaje najmniejszą gażę, bo tak było przyjęte w tamtych czasach. Mają się za trochę lepszych od zwykłej wiejskiej kapeli, ale pewnie – mimo renomy i bogatego instrumentarium – muszą zabiegać o grania, skład jest duży i wyborowy, więc i zarobek powinien być spory. Ubrali się elegancko, zdaje się, że właśnie „do zdjęcia”, zrobionego w mieszkaniu któregoś z nich. Zerkam na podłogę i zakładam, że jak na atelier jest trochę zbyt surowa. Może to wiejska świetlica? Lubię to zdjęcie, nie tylko dlatego, że znam dobrze historię jednego z muzykantów. Należy ono bowiem do pewnej szczególnej kategorii.
Oryginalna odbitka jest sepiowa, ma format pocztówki. Oko współpracuje z kolorami, tłem, kontrastem i rodzajem papieru inaczej, niż ze zdjęciem w wersji cyfrowej. Dopiero skan zdradził sekret: jest tam osiem osób, nie siedem. Aż trudno uwierzyć, że w pierwszej chwili nie widziało się kobiety, stojącej za plecami basisty. Kilkoro przyjaciół, którym pokazałam zdjęcie, nie od razu ją zauważyło. Weszła w kadr w ostatniej chwili, niespodziewanie, czy wprosiła się? Była żoną któregoś z nich? Wyretuszowano ją, ale jakoś niestarannie, jakby w pośpiechu. W sumie widać ją dość dobrze: zarys włosów, grzywkę, kawałek białego kołnierzyka. Była to pamiątka czy zdjęcie reklamowe, na czyjeś zamówienie? Dlaczego nie zrobiono nowego, tylko zadano sobie trud retuszu, który i tak się nie udał? Notatka na odwrocie: „z instrumentami muzycznemi, bez zmian, ciemny” nie pomaga rozwiązać zagadki, podsyca jedynie ciekawość.
Miałam w rękach kilka takich scen, na przykład zdjęcie cadyka Barucha Halbersztama z Gorlic. Idzie ulicą w grupie kilku mężczyzn. Z tyłu, nad jego prawym ramieniem widać zamazaną postać. Zrobiono to jakimś rysikiem albo nawet nożem, z rozmachem, tak jak w złości przekreśla się irytujące słowo. Następnie nałożono jasną plamę, która zatuszowała mocne kreski. Ale nie do końca, choć praca wygląda na bardziej pieczołowitą, niż na zdjęciu muzykantów. To niezwykłe, jak na koniec oczy patrzącego mogą zmienić zamysł fotografa a później zabieg kogoś, kto próbował go zmodyfikować lub poprawić: to ta wymazana osoba ściąga całą uwagę, chociaż miało być przecież odwrotnie. Kim jest? Tutaj odpowiedź wcale nie jest prostsza: może to ktoś wykluczony z jakiegoś powodu ze społeczności? Albo – podobnie jak wyżej – „wskoczył” do zdjęcia i stwierdzono, że przy cadyku nie może zostać uwieczniony ktoś nieznany, nienależący do grupy ewidentnie nieprzypadkowej. Więc go zamazano.
Świadomie używam form „zrobiono”, „wyretuszowano”, „wybrano”. Jest ona boleśnie neutralna – nie wiadomo kto, ale to on zadecydował. I pewnie nie był to autor zdjęcia.
Oczy w ogóle oszukują. Tworzą iluzję, przyzwyczajają, że rzeczywistość wygląda w „jakiś” konkretny sposób. Na tej podstawie budujemy wyobrażenie o fragmencie świata z przeszłości. Był on przecież taki jak teraz – pełen kolorów o różnym nasyceniu, z tysiącem odcieni. Zamieniony na czarno-biały albo sepię przenosi nas dziesiątki lat wstecz – do miejsca, które istniało na sposób inny, niż myślimy.
Dużo jest takich zdjęć, szczególnie starych: z dopiskami, zrobionymi kolorowym atramentem albo białym tuszem. Bezpośrednio na zdjęciu, ze strzałkami wskazującymi opisane osoby. Czasem jest to tylko imię, czasem krótka notatka. Doklejony kawałek wstążki, zasuszony liść. Zaznaczone kropką miejsce, dopisek: „to tutaj”. I choć po wielu latach nie udaje się już ustalić, gdzie znajduje się owo „tutaj”, to komunikat pozostaje tak samo mocny.
Najpiękniejszy fotograficzny zbiór rodzinny jaki widziałam, był zrobiony przez emerytowanego łowczego z Pomorza Zachodniego. Wyglądał jak skrzyżowanie klasycznego albumu z komiksem i kolażami, robił wrażenie. Na warstwę wizualną nałożyła się narracja o samym autorze przedmiotu. Eugeniuszowi udało się skleić (dosłownie i w przenośni) dramatyczną, wojenną historię swoją i brata z powojennym życiem u nowych rodziców.
Wiejskie są inne, niż miejskie. Obejrzałam ich dotychczas pewnie z kilkanaście tysięcy. Wiele z tych fotografii pamiętam bardzo dokładnie. Twarze ludzi nieprzyzwyczajonych do pozowania, spoglądających w swoim przestraszonym skupieniu prosto w obiektyw. Starannie zawiązane pod brodą chustki, poprawione przed chwilą włosy – patrząc na zdjęcie widzę ten gest, jeszcze wiszący w powietrzu. Ręce spoczywają spokojnie na kolanach. Na dawnych zdjęciach wiejskich ludzie często są blisko innych i siebie samych. Są bardzo „cieleśni”, widać, że twardo chodzą po ziemi, równocześnie spoglądając w głąb własnych myśli. Trzymają się pod ręce i pod łokcie lub za ręce. Bardzo często mają w nich zieloną lub kwitnąca gałązkę, nawet jeśli stoją na tle bujnej przyrody. By upiększyć i tak piękną scenę, dodać delikatności, odwrócić uwagę patrzącego. Jeśli są zadumani i poważni, to jakaś inna niż dzisiaj jest ta ich powaga: nieudawana, niezadufana, otwarta na patrzącego. W kolejnych pokoleniach nauczyliśmy się, jak poddać się obiektywowi i oku fotografa, by dobrze wyjść na zdjęciu, choć „dobrze” w tym wypadku niekoniecznie oznacza pozostanie sobą.
To wszystko obserwacje i subiektywne odczucia, nie notatki z antropologii obrazu. Mam w pamięci spokojną twarz mojej prababci Marianny na zdjęciu zrobionym, by wysłać je do Ameryki mężowi. Wyjechał, gdy miała niewiele ponad trzydzieści lat i nigdy nie wrócił. Jest na nim z trójką ich dzieci. „Tak sobie radzę” – mówią jej oczy – „tak żyję”.
Kiedy się zacznie te zdjęcia oglądać, trudno przestać.
Rewers
„Dziewczyna z warkoczami to ciocia Waleria. Była wtedy na robotach przymusowych w Niemczech. Wysoki chłopak to jej narzeczony, tam poznany, ale nie wyszła za niego, bo…” – tutaj urywa się notatka. W połowie zdania, bez żadnej kropki ani strzałki, która odsyłałaby na drugą stronę kartki. Dlaczego od razu nie przepisałam tego do zeszytu, w którym spisuję rodzinne wątki? Czemu nie dokończyłam zdania?
Spotkałam się z tym wiele razy w czasie nagrań terenowych: podczas rozmowy ktoś sięga do albumu rodzinnego, a tam wyrwane kartki albo puste strony ze śladami starego, kruszejącego kleju. Zdjęć nie ma. Rodzina wzięła, żeby zrobić kopię i nie oddała. Zginęły, zostały wyrzucone, bo nikt już nie pamiętał, kto na nich jest. Termin „pamięć fotograficzna” chętnie rozszerzyłabym do przestrzeni, gdzie mieszkają miejsca i postacie kiedyś „zobaczone” przez autora lub autorkę zdjęć, dziś już nienależących do nikogo, ponieważ ich właściciele, mieszkańcy i krewni już dawno umarli.
Tak zresztą postrzegam rolę wszelkiego rodzaju archiwów, szczególnie społecznych, nieformalnych, zawiązujących się spontanicznie z poczucia, że dusza miejsca, tworzona przez pokolenia i uchwycona na zdjęciach, może zniknąć bezpowrotnie.
Karteczki, które łatwo zgubić, zapiski na odwrocie formularza z przychodni albo biletu kolejowego – trudno uwierzyć, ile ważnych rzeczy nie zostało zapisanych w specjalnej księdze albo zabezpieczonych na dysku komputera czy karcie pamięci (fascynuje mnie wieloznaczność tej nazwy!) z wieczystą gwarancją. To zresztą wynalazki współczesności i mimo ich powszechnej dostępności dalej przechowujemy ważne pamiątki i zdjęcia w pudełku po butach albo w kwadratowej puszce po holenderskich ciastkach (to o mnie). Dopiero kiedy podczas przeprowadzki zawisła nade mną wizja utraty najcenniejszych zdjęć rodzinnych (a mam ich niewiele), zeskanowałam je i należycie zabezpieczyłam.
Fascynuje mnie podejście do pamiątek w wielu wiejskich rodzinach, łącznie z moją. Jeszcze sto lat temu zdjęcia na wsi były luksusem, na co dzień niedostępnym większości ludzi.
Mimo ich niewypowiedzianej wartości pamięć mieszka w opowieści, w samej czynności wspominania. Tak było przez wiele pokoleń, do niedawna. Całe szczęście jednak, że istnieją te zdjęcia. Otwierają pamięć, przechowują zakonserwowane w emulsji fotograficznej myśli i emocje, złapane w locie, widoczne w wyrazie twarzy, pochyleniu głowy, lakonicznej notatce na odwrocie.
Pomiędzy
Pojęcia awers i rewers używane są do opisywania medali, monet i tym podobnych przedmiotów. Rozgościły się jednak w innych dziedzinach sztuki i rzemiosła, funkcjonują także jako metafora. Nie używa się żadnego z tych słów osobno; żeby nazwać coś rewersem, musi istnieć jego odwrotna strona. Przyjęto, że awers jest tą ważniejszą.
Czy na pewno?
Odbitka jest mała, papier cienki, byle jaki. Zrobiono to zdjęcie mimochodem, w niezbyt ciekawym wizualnie miejscu, na rogu domu. „Berżniki, sierpień 1972” – głosi napis na rewersie. Cisza, koniec lata, koniec czegoś, zmiana. Wręcz czuję na skórze popołudniowy chłód sierpnia, zapowiadający wiszącą już bezlitośnie w powietrzu jesień.
I jeszcze jedna historia, zawarta w moim ulubionym rodzinnym zdjęciu z metalowej puszki. Dwaj chłopcy. Żaden z kluczy, używanych przeze mnie w różnego rodzaju śledztwach fotograficznych tutaj nie pasuje. Za mali na młodzieńców, za duzi na podrostków. Zbyt poważni jak na swój wiek. Albo nadrabiają miną, albo – jak wiele tysięcy dzieci – zmieniła ich wojna lub jakieś inne trudne doświadczenie. Jeden ma zbyt „dorosłe” ubranie, drugi - tak podobierane z różnych stylów i kompletów, że trudno na tej podstawie określić wiek jego, ubrania i samego zdjęcia. Stoją na skraju lasu. Na odwrocie czytamy: „to zdiencie jest robione na opczyznie ale jest nie ładnie zrobione bo to było jusz nawet ciemno i nie byłem gotowy nie pokazuicie nikomu”. Bardzo chciałabym poznać ich losy, ale nikt w rodzinie nic o nich nie wie.
Oglądanie albumów z fotografiami jest jak słuchanie wielu opowieści naraz albo jak czytanie powieści w odcinkach, kiedy między jednym a drugim zdąży się już zapomnieć trochę szczegółów.Narrator może być ten sam. Ze swobodą podąża za zmianą akcji, jego ulubiony bohater za chwilę staje się postacią epizodyczną. Ktoś inny wkracza na scenę i zagarnia całą uwagę publiczności. Gubi się wątek i wracamy do niego, albo nie. Zdarza się, że ktoś opowiada mi zdjęcie, którego z jakiegoś powodu nie może mi w danej chwili (albo w ogóle) pokazać. To angażuje wyobraźnię w tak szczególny sposób, że potrzeba obejrzenia „opowiadanej” fotografii maleje, albo i całkiem znika. Widoczna na niej scena już się przecież rozegrała – jedna z jej wielu możliwych wersji, trochę inna dla każdego widza lub słuchacza. Czy to, co mogłabym zobaczyć, byłoby podobne do obrazu, jaki powstał w mojej głowie? Czy to, co widzę, jest historią, jaka się naprawdę wydarzyła? Być może są to nie tylko moje osobiste pytania.
Kiedy zastanawiałam się nad strukturą i formą tego tekstu postanowiłam przyjąć taką właśnie konwencję: podążanie za kolejnymi historiami, które łączy potężny, choć niepozorny przedmiot. Kawałek papieru z naniesionym nań obrazem.
Ewa Grochowska