Nie ma opowieści nieważnych. Historia rodzinna, piosenka z wesela czy kwietny półmisek, które znajdujemy w zbiorach archiwów społecznych, niosą w sobie okruchy naszych doświadczeń, stając się unikatowym zapisem przeszłości.
Półmisek jest porcelanowy. Nie ma wyrafinowanych zdobień i złoceń, jego dekoracyjny wyraz tworzą rozchodzące się symetrycznie po białym owalu kobaltowe linie – gałązki, zakończone roślinnymi ornamentami.
Proste, codzienne piękno. Daleko mu do jego filigranowych krewnych, stawianych na stole tylko przy wyjątkowych okazjach, by podziwiać, jak przez ich cienkie ścianki przenika światło. Ten jest solidny, ma grube dno. Ręka nawykła do chwytania uszek filiżanek i mleczników męczy się trochę, niosąc go z kuchni do pokoju stołowego. Najprawdopodobniej pojawiał się na stole w każdą niedzielę. Zimą gościła na nim soczysta pieczeń lub kaczka z chrupiącą skórką, na przedwiośniu postne szare kluski – ich miejsce na Wielkanoc zajmowały jajka faszerowane. Latem – delikatne szparagi, a jesienią oczywiście knedle ze śliwkami.
Oczywistość knedli wynika nie tylko z pory roku, ale również z widniejącej na spodzie półmiska sygnatury, przenoszącej nas w czasie i lokującej w konkretnej przestrzeni. W 1845 roku Carl Tielsch założył fabrykę porcelany w Altwasser (miejsce to dokładnie sto lat później stanie się częścią Wałbrzycha). Produkowano w niej różne rodzaje serwisów kawowych, śniadaniowych, obiadowych, naczyń i przedmiotów dekoracyjnych. Z biegiem lat zapotrzebowanie na wysokogatunkową porcelanę zmalało. Wybuchła wojna. Najpierw jedna; jej rozmiary i okrucieństwo przekroczyły wszelkie dotychczasowe wyobrażenia, potem kolejna – II wojna światowa. Półmisek przyjechał więc z niemieckim kucharzem wojskowym do małej wsi na Kielecczyźnie. Nie była to kuchnia polowa, a oficerska, więc na jej wyposażeniu mogło znajdować się kilka innych przedmiotów z fabryki Tielscha, na przykład porcelanowa rozetka do mieszania ciasta na naleśniki, szufladka w młynku do pieprzu, kubki i cukiernica. Kiedy żołnierze wraz z przesuwającym się frontem opuścili wreszcie zajęty na kwaterę dom moich dziadków, babcia dostała od kucharza na pamiątkę półmisek. Ten właśnie.
Gdyby przepuścić dzieje społeczne i polityczne ostatnich stu lat przez historie samych tylko talerzy i naczyń, odtworzylibyśmy wiele momentów szczęścia, dostatku, sytości, ale nie udałoby się nam uniknąć opowieści o wojnie, wysiedleniach, tułaczce, cierpieniu i strachu. Na portalu zbioryspoleczne.pl wpisałam słowo „talerz” w wyszukiwarkę. Pokazały mi się zdjęcia i wzmianki o talerzach pamiątkowych i dekoracyjnych, porcelanowych zastawach znajdowanych w domach, opuszczonych przez wysiedlanych po II wojnie światowej Niemców oraz o naczyniach, robionych w obozie z blaszanych puszek. Obok relacji o obozowych miskach przerabianych z puszek mamy powojenne zdjęcie dzieci jedzących obiad z porcelanowych talerzy (co można domniemywać po kształcie i zdobieniu kilku z nich). Dowiaduję się, że zostało zrobione w Hrubieszowie w 1955 roku i przekazane do archiwum społecznego prowadzonego przez miejską bibliotekę; im dłużej się w nie wpatruję, tym więcej pytań rodzi się w mojej głowie. Czy fotografia została wykonana na zamówienie władz dla celów propagandowych? Czy zupa była dobra? Czy pozwolono im dojeść ją do końca? Kto pożyczył „do zdjęcia” talerze? A może jednak były na wyposażeniu przedszkola?
Przedmioty bardzo często stają się jedynym łącznikiem – spoiwem historii rodzinnych, bliskich więzi i ważnych wspomnień. Ale nawet one – mimo swojej treści i znaczenia znikają równie łatwo, jak rzeczy, którym poświęca się mało uwagi i anegdoty, opowiedziane tylko raz.
Urodziłam się na wsi, w moim domu rodzinnym zachowało się po przodkach niewiele pamiątek, w zasadzie tylko kilkanaście przedmiotów. Przetrwały przesiedlenia i pożary, a czasem także brak troski lub zainteresowania swoich właścicieli. Każdy przedmiot opowiada coś, co wychodzi już poza niego i prowadzi do wydarzeń i osób, o których nie za dużo wiem. Znam tylko małe fragmenty większych, ale zapomnianych już wspomnień. Może dlatego tak pieczołowicie i drobiazgowo zabezpieczam pamiątki innych ludzi – nawet najmniejsze i najsłabiej widoczne ślady, okruchy, pojedyncze zwrotki starych wiejskich pieśni. Odtwarzam gesty, opowiedziane przez starych mężczyzn i kobiety – zniszczone wieloletnią pracą i artretyzmem ręce nie pozwalają im już na precyzyjne ich wykonanie. Bywa, że zazdrością przyglądam się meblom, ubiorom, obrusom, papierowym firankom i słomianym pająkom w wiejskich izbach, zachowanych w skansenach. Bardzo często są to przedmioty nieprawdopodobnie misterne. Unikalne, bo wykonane tylko w jednym egzemplarzu. Są odzwierciedleniem maestrii swoich twórców i twórczyń, wyrazem potrzeby piękna a zarazem funkcjonalności. Ich kształt, rozmiary, kolory rzadko są przypadkowe. Skrywają znaczenia i symbolikę, same podpowiadają niewprawnemu użytkownikowi, do czego służą. Kody, jakie zawierają, z biegiem lat i wieków przestają być czytelne dla kolejnych pokoleń, ale dalej zachwycają swoją formą i pięknem. Elementy wyposażenia wiejskiego domu, narzędzia rolnicze, dzieże, kociuby, grzebienie do czesania lnu zyskują inne funkcje, często już nie takie, do jakich je stworzono i przeznaczono.
Przedmioty mają dużo żyć, przechodzą przez wiele rąk. Drzemie w nich potencja do przenoszenia faktów, jeśli tylko kolejny właściciel zada sobie trud odtworzenia jego „genealogii”, wypowie pytanie we właściwym momencie albo poszuka informacji w inny sposób, na przykład w internecie.
A co, jeśli jedynym śladem są słowa?
Kiedy po raz pierwszy wiele lat temu spotkałam się z terminem „historia mówiona”, odniosłam ją w pierwszym momencie do moich dziadków i ich pokolenia. Wychowałam się na ich opowieściach. Wszystko, o czym słyszałam i czytałam w wersji „oficjalnej” – uczonej w szkole – odruchowo odnosiłam właśnie do nich, weryfikowałam fakty, przypominając sobie opowiadane przez nich wątki. Do dzisiaj mam szczególny rodzaj zaufania do tego, co, i w jaki sposób mówią ludzie. Czasem jest ono nawet większe, niż do dokumentów notarialnych, zważywszy, że wiele osób urodzonych przed wojną, pytanych o datę urodzenia, podaje dwie: jedną „prawdziwą”, drugą „zapisaną w papierach”.
Moje prababcie najprawdopodobniej nie umiały pisać, ich świat był mówiony. Pradziadkowie ze strony taty – być może, ponieważ obydwaj na przełomie XIX i XX wieku wyjechali do Ameryki za pracą. Musieli i pewnie chcieli się jakoś przygotować do spotkania z „wielkim” światem. Dziadek był po wojnie sołtysem. Wypełniał nie tylko urzędowe obowiązki. Pisał ludziom podania, odwołania, apelacje, uzupełniał rubryki, obliczał należności. Najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa mojej mamy to stojąca na zawalonym papierami stole lampa naftowa, paląca się długo w nocy. Znam też wiele opowieści o ludziach, czytających i piszących innym listy do bliskich, w okopach albo w obozie. Dar (i moc) władania słowami pozwalały im przetrwać.
Słowa mają właściwość kreacji i komunikacji, żyją, kiedy są wypowiadane. Odpowiednio dobrane i ułożone – także w tekście pisanym stają się żywą opowieścią, trudno się od takiej oderwać. Przez wiele stuleci wiedzę przekazywano ustnie w relacji człowieka do człowieka. Bliskość, wynikająca z fizycznego wymiaru spotkania, przebywania w jednej przestrzeni budowała zaufanie i wiarygodność, powodowała, że świat stawał się oswojony, bardziej znany, mniej wrogi i zatrważający. „To są melodie wzięte z ludzkich ust” – mawiał legendarny klarnecista Stanisław Witkowski z Opatowa (1933–2022), opowiadając o granej przez siebie muzyce, odziedziczonej po poprzednich pokoleniach wiejskich muzyków i śpiewaczek. Ta kultura muzyczna nie była zbiorem anonimowych utworów. Nawet jeśli nie znano autora czy autorki pieśni bądź melodii, to wiedziano, kto ją poniósł w świat, w czyim wykonaniu brzmiała najpełniej, najlepiej.
Ludzka praca, twórczość, przekazy i rzeczy zasługują na udokumentowanie, chociaż w pewnym momencie naturalną koniecznością staje się wybiórczość. Nie jesteśmy w stanie opowiedzieć w całości każdej historii, nawet swojej własnej. Pamięć wybiera, odsiewa, skazuje na zapomnienie lub ocala, daje nowe życie.
W szczególny sposób dotyczy to wsi, jej dziedzictwa materialnego i duchowego – dorobku tysięcy ludzi, dziesiątek pokoleń. Po wielu z nich nie został najczęściej żaden ślad w postaci dokumentów czy w ogóle – odnotowanego gdziekolwiek istnienia (praca nad genealogią rodzin chłopskich w niektórych regionach Polski bywa zadaniem ponad siły nawet dla najbardziej zapalonego badacza). Jednak to dzięki nim mamy dostęp do bogactwa muzyki, pieśni, legend, starannie zapamiętywanych i przekazywanych w posagu obok świętych obrazów, pościeli i bielizny, odświętnych chust, butów i ubrań.
Dostaliśmy nie swoje własne, ale tak żywo w nas rezonujące wspomnienia wspólnie spędzanego czasu, świętowania i pracy w polu z rodziną i sąsiadami. Praca ta – oprócz swojego niekwestionowanego ciężaru i monotonii – stawała się często celebracją wspólnoty, miejscem żartów, współzawodnictwa, swatów.
Nie ma opowieści nieważnych, chociaż kiedy zaczynamy przeglądać archiwa (szczególnie cyfrowe), może ogarnąć nas znużenie. Dużo tego, wiele wątków jest do siebie bardzo podobnych, bywa, że narracje się urywają, plączą. Słuchamy ludzi, mówiących gwarą albo językiem „niedzisiejszym”, pełnym niezrozumiałych już metafor. To może nas zachwycać i zachęcać do dalszych poszukiwań, ale również skłaniać do poddania się, kiedy poznawany przez nas świat jest zbyt trudny do ogarnięcia wyobraźnią.
Dlaczego dwudziesta opowieść o dawnym wiejskim weselu jest tak samo ciekawa i godna uwagi, jak pierwsza? Ponieważ nie tylko chronologia, detale i fakty etnograficzne są ważne, ale sam akt przekazu, emocje, zawahanie głosu, momenty ciszy. To one dają nam dostęp do jedynej i niepowtarzalnej wersji historii, jaka przydarzyła się wielu osobom.
A każdej z nich – w inny sposób.
Ewa Grochowska